|
||||
Witaj! Nazywam się Łukasz Marks. Zawsze po bieganiu na nartach wyglądam tak, jak na zdjęciu obok. Sprawia mi to radość! Na nartach biegam od dawna. Gdzie? Wszędzie! W Polsce i zagranicą. W przygotowanych torach i po wertepach. Po łąkach i po lesie. Po górach, po pagórkach i po płaskim. Po zamarzniętych bagnach i kanałach w Kampinosie. Po ciemku i w dzień. Przy -20 i +5 stopniach. Łyżwą i klasykiem. Sam i ze znajomymi. Mam też za sobą epizod sportowy. Ukończyłem Bieg Piastów na dystansie 50 km. Teraz chcę, żebyś podzielił ze mną radość biagania na nartach. Zrób tak: 1. Przyjedź do mnie. 2. Pożycz narty. 3. Idź do lasu koło wypożyczalni (50 m i zapinasz narty). Albo do parku Młocińskiego (200 m). Albo wieczorem wzdłuż Wójcickiego (50m i masz kilometr oświetlonego toru!). 4. Przypnij narty. 5. Skosztuj najprzyjemniejszej zimowej aktywności. 6. Wróć i pogadaj ze mną o tym, jak fajnie jest się zmęczyć na świeżym powietrzu. Zapraszam! BIEGÓWKI – SPOSÓB NA ŻYCIE Z PASJĄ PROLOG Witajcie! Nazywam się Łukasz Marks. Kilka lat temu rzuciłem pisanie systemów informatycznych dla bankowości i i dziś prowadzę wraz z rodziną największą(?) wypożyczalnię nart biegowych w Polsce. Tysiące ludzi przypięło u nas pierwszy raz narty biegowe i poszło „w las”, a setki stawiały pierwsze kroki pod okiem instruktorów prowadzących u nas zajęcia. Chcecie wiedzieć, jak do tego doszło? Skąd biegówki? Oto moja historia: PIERWSZY RAZ Czy pamiętam swój Pierwszy Raz? Oczywiście! „Pierwsze razy” zwykle zostają w pamięci na długo. Może nawet na zawsze. To było jakieś 10 lat temu (jak z pamięci piszę 10, to pewnie było z 15!). Do ”Pierwszego Razu” namówiła mnie, bo któżby inny ;-), moja żona Gośka. Powiedziała „Jest śnieg, chodź, spróbujemy biegówek,”. „Biegówek?”. „A właściwie, czemu nie?”. Biegówki kojarzyły mi się wtedy z jakimiś „leśnymi dziadkami” i minioną epoką. Ale może warto?!? Ale skąd takie coś wytrzasnąć? Z pomocą przyszli nam znajomi moich teściów – tzw. Krzysiowie. Oni „od zawsze” byli aktywni ruchowo. Biegali, jeździli na nartach, chodzili po górach. W garażu mieli też biegówki. Jak je zobaczyłem, natychmiast ogarnął mnie klimat totalnego oldskulu i nostalgia za dawnymi czasami narciarstwa zjazdowego. Pamiętacie skórzane buty „Krosno”? Drewniane narty „Feniks”(?) z przykręcaną na wkręty metalową krawędzią? A wiązania „Kadra”? To był kiedyś mój pierwszy zestaw do szusowania w dół. I właśnie ten zestaw przypomniał mi się natychmiast, gdy zobaczyłem biegówki Krzysiów. Skórzane buty, drewniane narty „Polsport”, kijki z rzemykami. Jakże to było odległe od powszechnych już w tedy w narciarstwie zjazdowym Rossignoli, Atomiców, czy Fisherów! Pojechaliśmy z tym do Kampinosu. Do Palmir. Zapięliśmy narty i … Co zapamiętałem z tego „Pierwszego razu”? Po pierwsze – o czym przekonała się natychmiast bardzo boleśnie ta część ciała z tyłu, gdzie nogi tracą swoją szlachetną nazwę – na biegówkach nie można się pochylać do tyłu. Na zjazdówkach pochylenie się do tyłu może ewentualnie oznaczać pełne politowania spojrzenia kolegów, albo okrzyk instruktora „nie siedź na tyłach!”. Ale buty przytrzymają i wychodzi się z tego bez szwanku (no chyba, że ktoś jedzie po muldach, wtedy upadek jest prawie pewien). A na biegówkach but nie trzyma. Równanie jest proste: biegówki + pochylenie się do tyłu = gleba Po drugie – można się na tym całkiem fajnie zmęczyć. Pracuje wszystko. Nawet, jak mawiają „te mięśnie, o których istnieniu człowiek nie ma bladego pojęcia”. Szczególnie następnego dnia się je czuje. ;-) Zakwasy dla nieprzyzwyczajonych - murowane! Po trzecie – i to było najważniejsze – zapamiętałem magię obcowania z zimową przyrodą. Nieskażoną bielą śniegu, błękitem nieba, śnieżnymi czapami na gałęziach świerków, ciszą przerywaną tylko biciem serca i szumem nart o podłoże oraz podszczypującym w policzki mrozem. I to mi się najbardziej spodobało! Oczywiście polecieliśmy z Gośką kupić biegówki. Sprzedawca w sklepie „Podróżnika” na Kaliskiej w Warszawie dobrze znał swój fach – sprzedał mi dokładnie to, czego potrzebowałem, chociaż wtedy jeszcze nie umiałem tego dobrze zdefiniować. Narty Rossignol Back Country (60-50-55) z wiązaniami BC. Do tego skórzane buty Alpina, o lekko oldskulowym wyglądzie, ale mega wygodne i trwałe (na tych nartach biegam do tej pory, traktując je jako zestaw „do zabicia”, na żużel, a one cały czas się nie poddają!). Miałem już swój „zestaw wyprawowy” i mogłem na całego rozpocząć przygodę z biegówkami. MOJE EPIZODY BIEGÓWKOWE Tak, Przygodę. To właściwe słowo. Jest w niej masa niezwykłych epizodów. Jest wiele godzin spędzonych w Kampinosie. KAMPINOS Chociażby wtedy, gdy (to był jeden z moich „Pierwszych razów” na nowych nartach) postanowiłem przyłożyć do biegówek miarę rowerową i odbyć wycieczkę z domu do Roztoki i z powrotem. Na back-countrowych, nieposmarowanych nartach, oczywiście bez żadnych torów, w świeżo spadłym śniegu. To około 50 km ;-) Już po jakichś 20 kilometrach byłem kompletnie wyczerpany. Problem polegał na tym, że byłem właśnie te 20 kilometrów od domu. ;-) Jakim cudem dotarłem wtedy do kubka z gorąca herbatą, pod prysznic i potem do łóżka, pozostaje do tej pory dla mnie tajemnicą. Jest też inny epizod (ku przestrodze!), gdy z kolegą wybraliśmy się wzdłuż jednego z licznych kanałów. Kanał był pięknie zamarznięty, szło się wspaniale. Aktywny kontakt z przyrodą w dobrym towarzystwie. Wokół biel i cisza. Miodzio! Do czasu, gdy kolega zdjął na chwilę narty, żeby „przepłukać hydraulikę” na brzegu. Lód okazał się jednak nie do końca mocny i skończył prawie po pas wodzie. Były też bagna na północ od Sierakowa. Zimą zamarznięte. Jedyna okazja, żeby się przez nie przedrzeć. Poszliśmy na biegówkach z kolegą. Nie wiem, czy wiecie, jak wyglądają te bagna. Są całe porośnięte lasem. Niezwykłe jest to, że jak już tam jesteś, to (przy braku słońca) kompletnie nie jesteś w stanie określić kierunku. We wszystkie strony jest tak samo. Na dodatek bagna nie były tak w stu procentach zamarznięte i musieliśmy kluczyć i omijać miejsca lekko podmokłe. Po pewnym czasie zobaczyliśmy ślady nart. „O, ktoś już tu szedł!”. Ale coś nas tknęło. TO BYŁY NASZE ŚLADY! A przecież cały czas staraliśmy się iść prosto! Jakże wtedy błogosławiłem to, że w plecaku mam GPS’a . Modliłem się tylko, żeby miał jeszcze działające baterie (co zimą wcale nie jest takie pewne, bo zużywają się wyjątkowo szybko)! Udało się. GPS działał. Przez dłuższy czas nie mogłem uwierzyć swoim własnym oczom. Na ekranie GPS’a widniała wielka, wspaniała pętla. Łaziliśmy dookoła, będą c absolutnie pewnymi, że podążamy „na azymut”. Myślałem przez chwilę, że coś się zepsuło. Jest w Kampinosie też miejsce magiczne. Nie powiem Wam, gdzie. Daleko. Tam, gdzie już zwykle nikt nie dociera. Zwykle dojeżdżam tam rowerem, siadam i patrzę jak zahipnotyzowany. Widzę przestrzeń, przyrodę, ciszę. Niezwykły urok nietkniętej przyrody Królestwo ptaków i zwierząt. Kiedyś dotarłem tam na biegówkach. Daleko, ale warto było. Postanowiłem pójść prosto przed siebie, w stronę, w którą zawsze tylko patrzyłem. Na rowerze niepokonywalne, ale na biegówkach – spoko. Ale coś mnie powstrzymało. Nie chciałem niszczyć legendy. Zostawiłem to miejsce nietknięte moją stopą. Będę tam wracał, tyko po to, żeby patrzeć! A zjazdy z Łuży? Na biegówkach to ogólnie trudno się zjeżdża. Ile razy tam leżałem! ;-) A jeden zjazd (ten od strony Dąbrowy), najdłuższy i najstromszy cały czas na mnie czeka. Chyba poczeka już do końca mojego świata. Jestem już coraz starszy i kości coraz trudniej się zrastają. ;-) Zostawię to młodszym „biegówkowiczom”. Wiele dróg, wokół Roztoki, do Palmir, do Pociechy, do Sierakowa. Różne rodzaje śniegu. Mokry i lepiący się, taki, że ciągle trzeba dosmarowywać. Zmrożony na kamień lód. Zlana deszczem breja. Świeży puch. I różne temperatury. Od +10, tak, że można biegać w koszulce z krótkim rękawem. Urocze -7 ze słońcem. Trzaskające -20. Zadymka, deszcz ze śniegiem, deszcz, mgła, szarówka, noc, bezchmurne niebo. Chyba przemierzałem Kampinos we wszystkich możliwych kierunkach. MŁOCINY Biegałem też koło domu. W naszym Lesie Młocińskim. I na pętli w Parku. Z naszym Laskiem związany jest pewien zabawny epizod. Do naszych sąsiadów przyleciała Australijka. Zamieszkała u nich i miała pracować w szkole jako lektor języka angielskiego. Bezpośrednio po jej przylocie spadła cała masa śniegu. Po uda! Poszliśmy do lasu w dwie rodziny. Wieczorem. Z dziećmi. I z Australijką. Przedzieraliśmy się przez zasypany śniegiem las, forsowaliśmy rzeczkę. Było magicznie! Australijka … pierwszy raz w życiu widziała śnieg! U niej w domu zimą było +25 stopni (latem +40). ;-) Do tej pory wspomina to jako przygodę życia. Te opowieść dedykuje początkującym, którzy nie wiedzą, czy dadzą radę. Jak Australijka z pustyni dała radę, to wy też dacie! A barszczyk Joli?!? Tradycyjnie, szczególnie na początku sezonu, chodziliśmy ze znajomymi na nocne wycieczki po naszym lasku. Panowie mieli zawsze w zanadrzu piersióweczki, a Panie czasami termosik z herbatą. A jakież było nasze zdumienie, które szybko przerodziło się w uwielbienie dla Joli, gdy w środku lasu, przy 15-stopniowym mrozie, zaserwowała nam wszystkim barszczyk z uszkami. Targała go w termosie nic nam nie mówiąc! Teraz w tym naszym lasku biegają tysiące osób, ale nie uprzedzajmy wypadków. Pętla w Parku Młocińskim widziała już wiele moich biegów. Nazywam ją „trenażerem”, bo biegałem po niej w kółko jak opętany w czasach, gdy trenowałem kolarstwo górskie. Pot, krew i łzy. Kilka pętli. W towarzystwie innych „świrów”. Na nartach, lub na nogach. Zwykle rano, przed pracą. Potem prysznic, śniadanko i (często na rowerze) do biura. Kiedyś pobiegłem na biegówkach do biura. Z Młocin na Rondo Babka (teraz Radosława). W nocy nawaliło śniegu „pod korek”. I właśnie wzdłuż korka na Wisłostradzie biegłem. Kierowcy patrzyli na mnie zdziwionym wzrokiem. ZA GRANICĄ Biegałem też sporo za granicą. Wyjeżdżając do krajów alpejskich, oprócz zjazdówek, (a teraz już turówek, nie mylić z tirówkami! ;-)) zawsze zabieram ze sobą narty biegowe. i staram się łączyć obie te aktywności. W zdecydowanej większości alpejskich ośrodków narciarskich, są centra narciarstwa biegowego. Zwykle jest tam 10-20 (a czasami dużo więcej) kilometrów oznakowanych i przygotowanych tras, różnej długości i trudności, zarówno do biegania stylem klasycznym, jak i stylem łyżwowym. Centra te są albo tuż obok wyciągów zjazdowych, albo w niedalekiej od nich odległości - krótkiego spaceru, lub ewentualnie 5-10 minut jazdy samochodem lub autobusem. Wstęp jest zwykle płatny, ale niewiele - 3-5 euro. Bywają też tory ogólnodostępne, bezpłatne, poprowadzone po prostu po polach i lasach. Miałem okazję biegać w około 20 takich ośrodkach. Zdecydowana większość była wspaniale położona, z pięknym widokiem na góry, a trasy były poprowadzone malowniczo i ze znawstwem. Większość ośrodków zawiera wszystkie możliwe trudności tras - od prościutkich 1-kilometrowych pętelek, po 20 kilometrowe wyrypy po naprawdę trudnych technicznie terenach. Moje pierwsze zetknięcie z torami do biegania nastąpiło chyba we Włoskim Andalo, u podnóża Paganelli, w Dolomiti di Brenta. Tor biegł wokół jeziora, a częściowo też chyba po jego tafli! Właśnie tam nauczyłem się biegać łyżwą. I zobaczyłem, jak szybko można biegać na nartach. Jakież było moje zdziwienie na początku, gdy pierwszy raz zobaczyłem ludzi biegających łyżwą! Albo biegających na wyczynowych nartach. Jak szybko zasuwali! Dopiero tam zrozumiałem, jak powoli posuwam się na moich „backcountowych” Rossignolach w moich oldskulowych, czarnych i skórzanych Alpinach.. Ale nigdy mnie to nie peszyło, bo zawsze mogłem opuścić utrzymane trasy i pójść sobie „w las” Pamiętam czarną trasę biegową, znaną z Pucharu Świata w Madonna di Campiglio. Biegałem tam w pełnym słońcu, z widokiem na wspaniałe Dolomity, na podbiegach umierałem, a niektóre zjazdy do tej pory wywołują u mnie gęsia skórkę. To dało mi jakieś pojęcie o wysiłku, jaki zawodnicy muszą włożyć w pokonanie niektórych fragmentów. I o odwadze i technice, którą muszą zaprezentować na zjazdach. Ta nasza Justyna to dzielna dziewucha! Centra biegowe w niczym nie przypominają centrów narciarstwa zjazdowego. Panuje tam cisza, spokój i pewien rodzaj powolnej kontemplacji śniegu i wysiłku fizycznego. Wszyscy się uśmiechają i machają do siebie radośnie, niezależnie od tego, czy maja 70 lat i stawiają pierwsze kroki na nartach (widok wcale nierzadki), czy są 20-latkami, którzy właśnie przyszli na trening przed kolejnymi zawodami (można wtedy być mocno zadziwionym tempem, w którym pokonują trasę). Prawie nigdy nie ma tam głośnej muzyki, nie słychać tez charakterystycznego stukotu wyciągów. A małe piwko wypite na tarasie ośrodka biegowego, w pełnym słońcu, po 2-godzinnym wysiłku fizycznym smakuje wybornie. Do tej pory wspominam trasy biegowe w Val Gardena. Położone w dolinie nieopodal góry Dentercepies są oazą ciszy, spokoju i nieskażonej przyrody, szczególnie w porównaniu ze zgiełkiem tłumów przewalających się na zjazdówkach przez sąsiednią Sella Rondę. Do dziś pamiętam zdziwienie, jakiego doświadczyłem kiedyś w Szwajcarii, gdy zacząłem biegać na trasie położonej powyżej 2000 m. npm. Można tam było dotrzeć tylko wyciągiem, razem z kolorową gromadą narciarzy zjazdowych. Byłem wtedy w znakomitej formie fizycznej, w pełni przygotowań do sezonu maratonów rowerowych. Pierwsze kółko to była prawdziwa męczarnia. Brak tlenu był wyraźnie odczuwalny. Ale potem już było lepiej, a w kolejnych dniach dziwne uczucie ociężałości znikło. Efekty widać było natychmiast po powrocie do Warszawy. Na rowerze jeździło mi się lekko jak nigdy. Kiedyś zrozumiałem, że na biegówkach można biegać po ciemku. Najgłębiej w pamięci utkwił pewien wieczór we Włoszech. Sypał gęsty śnieg (o dziwo, bo we Włoszech to rzadkość). Wzięliśmy czołówki i biegaliśmy wokół jeziora w kompletnej ciszy, a w oddali majaczyły światła miasteczka. Bajka! ZWARDOŃ Z moich polskich epizodów biegówkowych w pamięci zapadł mi Zwardoń. Śniegu było niesamowicie dużo. Wybrałem się na wycieczkę w stronę Lalik. Postanowiłem przejść „na azymut”, do pociągu. Mieszkaliśmy na górze, więc na początek zjechałem przez las w dół. Łatwo nie było, bo było dość stromo i pomimo bardzo głębokiego śniegu musiałem zjeżdżać „zakosami”. Zjechałem w końcu w dolinę i zacząłem iść przez las. Już po niedługim czasie zorientowałem się, ze to był głupi pomysł. Śniegu było tyle, że kijki od biegówek zapadały się po rękojeść. Posuwałem się w żółwim tempie. Decyzja mogła być tylko jedna – odwrót. Jedyny sensowny – po śladach. Tam narty mniej się zapadały. Łatwiej było zarządzić, niż wykonać. Podejście w tym puchu to była prawdziwa mordęga. Kijki niewiele pomagały, gdyż zanurzały się prawie po rękojeść. Jak odpiąłem narty, to było jeszcze gorzej. Dreptałem w miejscu w śniegu dobrze powyżej pasa, w dodatku pod spodem, jak to w lesie w górach była masa niewidocznych pni, gałęzi, czy kłód.. Jakoś udało mi się znowu przypiąć narty; choć w tym śnieżnym grzęzawisku nie było to wcale łatwe. Oczywiście męska duma nie pozwalała zadzwonić do Gośki, bo a nóż przyśle GOPR i najem się wstydu!. W końcu, po wielu godzinach walki, jakimś cudem udało mi się wygramolić na grzbiet. Byłem ledwo żywy, ale tam już jakoś poszło. Do dziś wspominam to ze strachem. A jakbym tak nie miał ze sobą telefonu?!? Zamarzłbym w lesie 300m od domu z wycieńczenia! Inny epizod w Zwardoniu też wbił mi się w pamięć. Wyścigi z wyciągiem! ;-) Moja córka podjeżdżała pod górę „wyrwirączką”, a ja usiłowałem wbiec na górę obok niej. Ale wtedy miałem siłę i kondycję! Jak Marit Bjoegen. Na tym wyciągu nauczyłem się tez zjeżdżać na biegówkach z góry. Nawet, pamiętam, próbowałem śmigu hamującego! Tam też, przy wspinaczce na Skalankę, przyszedł mi do głowy pomysł wyposażenia moich biegówek w foki. Są, mam je do dziś i pokazuję w garażu zdziwionym biegaczom na nartach. Foki+biegówki? Dziwne! BIEG PIASTÓW No i był Bieg Piastów. Biegać na biegówkach i nie wystartować w Biegu Piastów? Niemożliwe. Na mnie też padło. Pojechaliśmy tam razem z Gośką. Ona miała biec na 25 km, a ja postanowiłem zaatakować 50 km. Jak spadać, to z dużego konia! Podobnie kiedyś postąpiłem, z maratonami rowerowymi. Zaatakowałem od razu dystans 120 km ( w terenie!). Skurcze, jakie miałem wtedy na 100. Kilometrze pamiętam do dziś! Pierwsze wrażenie na parkingu: masa ludzi wyjmowała z samochodów jakies tajemnicze stojaki, przypinała do nich narty i zawzięcie je smarowała. Pewnie jacyś zawodowcy! Wtedy o smarowanioui nart wiedziałem jeszcze niezbyt wiele. Wystartowałem na nieposmarowanych nartach back-country, mając jedynie w plecaczku smar w dozowniku „na wszelki wypadek”. O co chodzi z tym smarowaniem zrozumiałem już po chwili, gdy 75-letni staruszkowie na jednym odepchnięciu kijkami przejeżdżali 20 metrów, a ja musiałem odpychać się co chwilę. Frycowe trzeba było zapłacić! Szybko wylądowałem raczej z tyłu stawki i już do mety było tak samo. Na podbiegach wyprzedzałem tłumy (dodatkowo tracąc masę siły, bo musiałem biec „bokiem”), a na zjazdach byłem „zawalidrogą”. Najgorsze nastąpiło po 25 kilometrach. Rozjazd. Decyzja. Meta lub następne 25 kilo. Jakimś cudem zdecydowałem się biec dalej. Już po kilku kilometrach żałowałem tego bardzo, ale w końcu włączył mi się „tryb zombie” i nieprzytomny ze zmęczenia posuwałem się krok za krokiem. Jakim cudem ja to wszystko przeżyłem – nie wiadomo. Nigdy wcześniej i potem nie byłem chyba tak zmęczony. Nawet po najtrudniejszych maratonach MTB – długim Kościelisku i Długich Danielkach, czy na mecie wieloetapówek. Ale dziś wspominam to z dumą – ukończyłem Bieg Piastów na dystansie 50 km! Bieg Piastów zamknął jakiś etap w moim bieganiu na nartach. Zrozumiałem, że nie będę biegał sportowo. Pozostała tylko rekreacja. KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ |